Maksymilian Rigamonti, Echo

350  333,33  netto

Na przejściu granicznym w Dorohusku prawie zawsze się stoi. Godzinę, dwie, pięć, osiem. Nawet lubię tak stać. To jest jak oczekiwanie na wjazd do przeszłości. Do przeszłości, bo na Wołyniu czas się zatrzymał. Od razu za granicą jest inny świat.

Dodaj do Listy życzeń

Brak w magazynie

SKU: 9788365971005 Kategorie: , ,

Ugory, wielkie przestrzenie bez żadnych śladów człowieka na horyzoncie. Pierwszy raz byłem tam w listopadzie 2013 roku, potem jeszcze jedenaście razy. Zawsze po kilka dni. W różnych porach roku, żeby zobaczyć, co zostało po ludziach w tych miejscach, których nie ma. Zawsze z kimś, bo sam się bałem. Nie że ktoś mnie napadnie, okradnie albo pobije. Bałem się być tam sam, bałem się tych ciarek na plecach, tego zapachu śmierci, który roznosi się po całym Wołyniu. Pamiętam, jak szedłem kilka kilometrów przez pole. Obok Anatol Sulik, lokalny historyk, człowiek, który wiedział wszystko o polskich wsiach na Wołyniu, i Olaf Popkiewicz, archeolog, ekshumator ofiar mordów na Wołyniu. Pustka kompletna. Cisza. I głos Olafa: Tędy szły kobiety i dzieci. Tędy ich pędzono. I mordowano tych, którzy próbowali uciekać. Resztę zabito na polanie. Idziemy po ich śladach.

Potem za każdym razem słyszałem w głowie te słowa, że idziemy po ich śladach, że ja idę po ich śladach. Fotografowałem te ślady i tę pustkę, próbując zrozumieć, co tu, na tych ziemiach, działo się w czasie II wojny światowej, co później, przez lata. – Taka to sytuacja, przykra – powtarzał ze wschodnim zaśpiewem pan Anatol na zakończenie każdej opowieści o Wołyniu. Przykra – nie wiem, czy to dobre słowo. To była zbrodnia, czystka etniczna, rzeź. Mordowano Polaków, Żydów, Czechów i wszystkich tych, którzy nie byli Ukraińcami. Za pierwszy masowy mord dokonany z inicjatywy OUN-UPA (Ukraińska Powstańcza Armia) uznaje się rzeź w polskiej kolonii Parośla (gmina Antonówka, powiat Sarny). Dziewiątego lutego 1943 roku ze szczególnym okrucieństwem zamordowano tam 173 osoby. Niedaleko Antonówki rozbiłem namiot, rozpaliłem małe ognisko. Ci, którym udało się uciec przed zagładą, szukali schronienia właśnie w tej wsi. Teraz prawie nikt tu się nie zapuszcza i pewnie dlatego Ukraińcy bez strachu wykopują bursztyn w pobliskim lesie. Nie wiem, czy wiedzą, że mogą trafić na kości i że te doły przerażają, bo wyglądają jak zbiorowe mogiły. W Parośli byłem tylko raz, do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej zajeżdżałem za każdym razem, kiedy byłem na Wołyniu. Miejsca po wsiach leżą tuż za polsko-ukraińską granicą. Miękkie czarnoziemy, najlepiej jechać i się nie zatrzymywać, bo łatwo się zakopać. Nie ma żadnych drogowskazów, co najwyżej stare drzewka owocowe, rzeczka, cmentarz. Do 2014 roku dbał o niego pan Anatol. Przyjeżdżał rowerem, czyścił, pielił. Nie ma go już. Marzył o tym, żeby na Wołyniu każdy z zamordowanych miał grób. Wiedział jednak, że to niemożliwe, bo mordowano metodycznie, wieś po wsi, mężczyzn, kobiety i dzieci, rodzina po rodzinie. Tak, żeby po Polakach na Wołyniu nie został żaden ślad. Również w ewidencjach.

Jest taka piękna ukraińska wioska Majdan, wokół zielone pagórki, pośrodku biała ubita droga, przy której stoją pomalowane jasnoniebieską farbą drewniane zadbane chałupy. Drogą jedzie wóz zaprzężony w konia. Naprawdę piękny widok. Tak to mogło wyglądać w 1943 roku. Taki sam spokój i niepokój. Już nigdy więcej nie chcę tam jechać.